rzeznia numer piecSpotkanie DKK 23 marca 2015

W książce "Rzeźnia numer pięć" autor przedstawia własną historię, swoje wspomnienia z czasów, kiedy przebywał w niemieckim obozie jenieckim oraz był świadkiem alianckiego bombardowania Drezna, w tym celu posługuje się wymyślonym bohaterem.
Billy Pilgrim jest nieudacznikiem życiowym, zupełnym przeciwieństwem amerykańskiego żołnierza, na przykładzie głównego bohatera widzimy jaki wpływ na życie mają traumatyczne przeżycia i nie pozwalają powrócić do normalności.

Recenzja książki Kurta Vonneguta "Rzeźnia numer pięć" - Robert Frączek.

Rzeźnia nr 5, czyli krucjata dziecięca, czyli obowiązkowy taniec ze śmiercią. Napisał Kurt Vonnegut Jr. Amerykanin pochodzenia niemieckiego (w czwartym pokoleniu), który obecnie żyje w dobrych warunkach na półwyspie Cod (i pali zbyt dużo papierosów), a kiedyś jako zwiadowca amerykańskiej piechoty, Hors De Combat został wzięty do niewoli i był świadkiem bombardowania Drezna, zwanego dawniej "Florencją Nad Łabą", i przeżył, aby opowiedzieć to, co widział. Powieść przypomina nieco Telegraficzno-Schizofreniczne utwory Tralfamadorii, planety, z której przylatują latające talerze. Pokój z Wami.

Dobry wstęp, prawda? Od razu zapowiada, że normalnie to raczej nie będzie. I potem cały czas się zastanawiamy czemu autor, mimo że różne rzeczy przeżył, widział na własne oczy i o nich wspomina, wybrał taką, a nie inna formę, by o nich opowiedzieć? Czy trauma była na tyle silna, że trzeba było odreagować ją pisząc o kosmitach?

Los głównego bohatera, który w najmniej oczekiwanych momentach życia doświadcza przeskoków swojej świadomości w czasie i przestrzeni jest wyraźnym symbolem bezwolności, poddania się biegowi wydarzeń. Wyraźne też są antywojenne dywagacje różnych postaci, które wspominają II Wojnę Światową, potworne (choć i trochę chwilami surrealistyczne) są obrazy z Niemiec, o których opowiada główny bohater. Ale mimo wszystko nie łączy mi się to w jakąś spójną całość.

Billy Pilgrim (a również sam autor, który takie wizje tworzy) ze swoimi opowieściami o skokach w czasie spokojnie nadaje się na obserwacje psychiatryczne. Jak go można traktować serio?

Przeciętny człowiek, trochę nieudacznik, ale nawet to nie przeszkodziło mu w osiągnięciu typowej amerykańskiej stabilizacji i wygodnego życie, po prostu dość biernie daje się nieść nurtowi wydarzeń. Nie walczy, nie buntuje się, robi to czego się od niego oczekuje i stara się w tym znaleźć jakiś własny spokój. Ilu takich Pilgrimów zostało wysłanych na wojnę, choć byli czasem nawet za młodzi na to by założyć rodziny?

Amerykanin, który mało co nie zginął od bomb amerykańskich. Cóż... Zdarza się? Czy można to "wrzucić w koszta", bo liczy się tylko cel? Chyba najbardziej w tej najbardziej realnej warstwie dotyczącej wojny, tego jak ona upadla i zmienia ludzi, niewoli i zbombardowania Drezna, książka wydaje mi się interesująca. Ale Tralfamadoria, czy też powracający wątek pisarza Sci-Fi Kilgore’a Trouta, jakoś mnie drażniły. Gdzieś przewija tam się wątek wolnej woli, nabijanie się z ludzkiej naiwności i różnych naszych zachowań, ale jeszcze raz powtarzam - te dwie warstwy stanowiły dla mnie jakby dwie oddzielne książki i się nie łączą prawie ze sobą.

Na pytanie czy czytać, odpowiem oczywiście, że czytać. W końcu z klasyką (a powieść często jest wymieniana wśród najlepszych ubiegłego stulecia) warto się zapoznać. No i jest to rzecz na pewno nie banalna, do odczytywania na różne sposoby. Może akurat Wy się w tym gorzkim, czarnym humorze odnajdziecie...

beksinscySpotkanie DKK 23 lutego 2015

Autorka książki przedstawia losy dwu pokoleń rodziny Beksińskich, ojca i syna. Zdzisława Beksińskiego zapamiętamy jako jednego z najciekawszych ale i wzbudzającego wiele kontrowersji twórców, jego syna Tomasza jako uwielbionego przez słuchaczy dziennikarza muzycznego. Obaj w swej dziedzinie byli wybitni, fascynowali się śmiercią, światem potworów i demonów. Przez całe życie poszukiwali miłości i zrozumienia, byli bardzo samotni mimo swej popularności i obaj odeszli w dramatycznych okolicznościach.

Recenzja Książki Magdaleny Grzebałkowskiej "Beksińscy- portret podwójny"- Robert Frączek.

Masa materiału - listy, dzienniki, fragmenty wywiadów, wspomnienia innych. I to wszystko poukładane w całość, która jest nie tyle życiorysem, ale wciągającą opowieścią o dwóch wrażliwych mężczyznach, o ich relacjach, o ich wyobraźni, fascynacjach, samotności twórczej i niezaradności życiowej. Obaj na swój sposób pokręceni, pełni różnych fobii, złości na otaczającą ich rzeczywistość, niedojrzali emocjonalnie i kompletnie nie potrafiący wyrażać swoich uczuć. Doprawdy, chwilami zastanawiałem się jak p. Zofia Beksińska, czyli żona Zdzisława i matka Tomasza, cały czas obecna na kartach tej książki, a jednocześnie tak bardzo w cieniu, znosiła ich obu, bo byli gorsi niż rozkapryszone bachory. I jednocześnie w tym wszystkich swoich dziwactwach i nieprzystawaniu do otoczenia (a może właśnie dzięki temu), obaj tak fascynujący w wizjach, które kreowali. Jeden malarstwem, a drugi poprzez opowiadanie o muzyce, filmach czarowali ludzi i do dziś pozostają w pamięci.

To nawet nie tyle portrety ojca i syna, ale wiele zdjęć, ujęć, twarzy dwóch mężczyzn. Artystów, nadwrażliwców, perfekcjonistów, egocentryków, pasjonatów i ekscentryków.

Smutna to książka, bo znając przecież losy jednego i drugiego z Beksińskich, wciąż próbujemy odnaleźć jakieś ślady, odpowiedzi potwierdzające jakieś fatum, jakiś dramatyczny cień śmierci wiszący nad tą rodziną. I pewnie długo można by pisać o różnych detalach, smaczkach, na jakie można tu natrafić. Nawet jeżeli się interesowało życiorysami obu panów, na pewno można odnaleźć jakieś nowe dla siebie rzeczy, a nawet te znane, nabierają jakby jakiegoś innego kształtu.

Czy naprawdę Grzebałkowska pisze zbyt krytycznie i surowo dla bohaterów? Moim zdaniem nie. Bo nawet jeżeli chwilami wściekamy się na nich, to po tej lekturze, przede wszystkim jesteśmy pełni współczucia.

Bez pragnienia skandalu, doszukiwania się sensacji, ale z ogromną cierpliwością, dokładnością, przybliżanie nam osobowości, które nie mieszczą się w prostych ramkach, charakterystykach. Oby więcej takich biografii i takich lektur!

włoskie szpilkiSpotkanie DKK 12 stycznia 2015

Magdalena Tulli w książce "Włoskie szpilki" opowiada o sytuacji rozgrywającej się w powojennej Polsce. Autorka opisuje swoją historię oraz historię swojej rodziny- ojcu z pochodzenia Włoch, który postanawia zostać w Warszawie z rodziną, mamie, która jest Polką ocalałą z Auschwitz. Główna bohaterka jest bardzo rozdarta między polską a włoską tożsamością, balansuje na granicy dwóch światów.
Na co dzień żyje w Polsce, więc większość czasu spędza w Polsce, natomiast na wakacje lata do pięknych Włoch.

Recenzja książki Magdaleny Tulii "Włoskie szpilki"- Robert Frączek
Włoskie szpilki - Lektura, która i smakuje i drażni jednocześnie. Napisane świetnym językiem, barwnie, pomysłowo o sprawach nie ukrywajmy niełatwych, bo dotyczy to trudnej przeszłości, bolesnych wydarzeń. Mamy i holocaust, i życie w rzeczywistości polski powojennej i wydarzenia roku 1968. Czuje się, że sporo tu wątków autobiograficznych, a jeżeli się mylę to tym bardziej chapeau bas ode mnie za stworzenie czegoś stwarzającego wrażenie bardzo osobistego. Kilka krótkich opowiadań, bardzo luźno ze sobą powiązanych (pochodzenie rodziców, wszystkie pisane są z punktu widzenia dziecka). Całość niewiele ponad 100 stron, a przyjemność ogromna. Magdalena Tulli opisuje m.in. chłód i zamknięcie się emocjonalne matki, doświadczenie wyobcowania dziecka, które jest odrzucane w szkole jako "inne" (m.in. z powodu ojca obcokrajowca), zmagania z dwujęzycznością, wychowywaniem w dwóch kręgach kulturowych, życie z kimś bliskim dotkniętym chorobą alzheimera... Ale temat, który wraca kilkukrotnie w różnych opowiadaniach to doświadczenie traumy, które przenosi się z pokolenia na pokolenie. Matka, która przeżyła holocaust przez całe życie jest tą tragedią w pewien sposób naznaczona. Ta trauma w pewien sposób dotyka też córkę - już inaczej patrzy ona zarówno na przeszłość, ale i na teraźniejszość. W podświadomości już na zawsze zakorzeniony została - przeniesiony w genach - lęk, poczucie inności, straty, trudność w dostosowaniu się do beztroski innych... Obojętnie czy Tulli pisze o życiu w szarej Polsce w czasach stalinizmu, czy snuje bardziej ogólne refleksje na temat kondycji ludzkiej - nieodmiennie zachwycała mnie trafność tych różnych fragmentów. Tak proste, a jednocześnie ileż w tym sensu. Nie zrozumiałby tego, co u nas oględnie nazywano rzeczywistością i w czym uczestnictwo było obowiązkowe. Żył sprawami, jakimi żyła tamta połowa Europy - własnym romansem, śledzeniem sytuacji politycznej i falowania giełd. Tego nasza połowa Europy zazdrościła tamtej w milczeniu. Ale na głos pytaliśmy z drwiną, co oni tam wiedzą o prawdziwym życiu. Byliśmy pewni, że tylko u nas, gdzie nie ma nadziei, życie jest prawdziwe. O beznadziei wiedzieliśmy wszystko.... Oni też nas trochę lekceważyli, przekonani, że życie jest prawdziwe tylko na wolności.

Jak wiadomo z podręczników fizyki, żadna forma energii nie znika bez śladu, co najwyżej zmienia formę, czasami po drodze przewracając to i owo. Energia przemocy przekształciła się w błądzącą bez celu i kierunku energię cierpienia, żalu i nienawiści. I w tej właśnie postaci przechodzi na własność następnych pokoleń, czy tego pragną, czy nie. Można jej nawet użyć, ale zakres zastosowań wydaje się ograniczony. Na przykład można ją zamienić w siłę - zamiast w pracę, jak sugerowałby program nauczania fizyki. Nikt nie jest jej panem. To ona, energia żalu i nienawiści, pamięć poniżenia, bierze nas w obroty i nie wiemy już sami za kogo mamy się uważać. Wiemy tylko, że jesteśmy na minusie. I tak już zostanie, jeśli nie liczyć najbardziej rozżalonych, którzy ruszą odebrać innym to, co im odebrano. Co ważne - nie ma tu jakiego wielkiego sentymentalizmu, kłucia w oczy jakąś tragedią. Ale może dzięki temu jeszcze bardziej zapada to w pamięć.

morfinaSpotkanie DKK 8 grudnia 2014

"Morfina" Szczepana Twardocha to opowieść o człowieku, który usiłuje odnaleźć własną tożsamość, znajduje się pod ogromnym wpływem matki, żony, kochanki. Dzięki rodzinie staje się wielki, lecz stacza się i to co ważne przestaje Go interesować, naród, ojczyzna , Polska.

Wrzesień 1939 roku jest czasem strasznym, jest czasem kiedy ludzkość dotyka okrutna wojna, bohater winien bronić kraju, a tymczasem co robi?, ukrywa się z buteleczką morfiny, by złagodzić lęk, uciec od świata od odpowiedzialności a wreszcie od samego siebie.

Recenzja książki Szczepana Twardocha "Morfina"- Robert Frączek

Za dużo tu wulgarności, nie tylko w opisywanych scenach, ale i w używanym języku. Za dużo natarczywości w zohydzaniu i wyśmiewaniu kolejnych postaci, kpin z patriotyzmu, bohaterstwa, odwagi, nadziei. Rozumiem wszystko - nie ma co udawać, że wojna jest czymś pięknym i wzniosłym, nie ma co udawać, że wrzesień 39 roku nie był klęską, że wszyscy Polacy byli niczym jedno serce i jeden umysł, który myślał tylko o walce za Polskę. Ale czy to musi oznaczać, że wszystko ma być przekreślone i opisane tak, żeby wszystko zanegować?
Twardoch opisuje nam Warszawę i nasz kraj jakby oczyma człowieka "z zewnątrz", który widzi inaczej, może dostrzega to czego nie widzą nasi rodacy. Syn niemieckiego arystokraty i spolszczonej Ślązaczki, sam nie bardzo potrafi do końca powiedzieć kim jest. Aspirował do miana Polaka, ale nie raz dawano mu odczuć, że nie jest do końca akceptowany, sam też nie do końca nie jest przekonany czy jego serce bije w tym samym rytmie. Cynik. Narkoman. Człowiek dla którego największym sensem życia było używanie życia, zabawa.
Gdy wybucha wojna i jego oddział szybko zostaje rozbity, nie dziwimy się nawet, że nie bardzo widzi sens dalszej walki. Cóż zatem pcha go do zaangażowania się w powstające podziemie? Nagły przebłysk i pragnienie zrobienia czegoś dla żony? Jakie wartości są dla niego ważne i za jakie gotów jest walczyć? Wydawało by się przecież, że nie ma już dla niego żadnych świętości. Cóż za przewrotność by do tego by walczyć za Polskę, bohater najpierw musi stać się Niemcem i zostać odrzuconym, wyklętym przez wszystkich.

Ciekawa lektura. Wciągająca. Wkurzająca. Do tego by jednak uznać ją za świetną, porywającą, jest jednak nie tylko zbyt rozwlekle, ale i za dużo rzeczy wiele mnie tu uwierało i przeszkadzało. I po ponad miesiącu od lektury, rzeczywiście nawet to co wtedy wydawało się czymś ważnym, jakąś refleksją czy obrazem, z jakim zostanę na dłużej, teraz blednie bardzo szybko. Może więc jednak zbyt wiele w tym zamierzonego efekciarstwa i kontrowersji, a za mało treści?

Trudno odmówić autorowi talentu do detali, do opisów (np. miasta), ale mieszanie jawy i różnych wizji (sen, narkotyki, alkohol) nie ułatwia lektury i to co zaciekawia na początku, pod koniec staje się trudne do strawienia. Wiele osób zachwycało się nawiązaniami do konkretnych postaci historycznych, które tu spotykamy i jakby w szybkim mrugnięciu flesza możemy dostrzec ich dalsze losy, ale mnie jakoś mało to zainteresowało. Ciekawszy jest to szarpanie się głównego bohatera, ten jego kryzys tożsamości, nie tylko narodowościowej, ale egzystencjalnej. Być mężczyzną. Być artystą. Być Polakiem. Być kimś. W trudnych czasach nie być nikim, nijakim. Być. Tylko jak?

wojna futbolowaiSpotkanie DKK 17 listopada 2014

W poniedziałek 17 listopada w Bibliotece "Przy Zawiszy" odbyło się spotkanie DKK na którym rozmawialiśmy o książce Ryszarda Kapuścińskiego "Wojna futbolowa". Wojna wybucha pomiędzy Hondurasem a Salwadorem podczas meczu piłkarskiego.

Książka zawiera liczne historie z życia korespondenta prasowego, dziennikarza, który podróżuje po niebezpiecznych miejscach w Afryce oraz Ameryce Łacińskiej. Lektura interesująca, czytając możemy dowiedzieć się o ważnych wydarzeniach w takich krajach jak np. Nigeria czy Kenia.

Recenzja książki Ryszarda Kapuścińskiego "Wojna futbolowa".
Wojna futbolowa - Ryszard Kapuściński, czyli ile wiemy o krajach "trzeciego świata"? W zaległościach jeszcze jeden kryminał do opisania, ale trzeba trochę zrobić porządków też w innych lekturach, bo jak tak dalej pójdzie, to będę musiał wracać do książki - nie pamiętając detali z powodu czasu, który upływa od jej odłożenia, do momentu gdy wreszcie siadam do pisania. Kapuścińskiego na przykład czytałem na przełomie października i listopada na DKK. Nie mogąc zdecydować się na wybór lektury wśród zbyt wielu propozycji, postawiliśmy na klasykę, a ja, nie bez przyjemności, wróciłem do tego po latach. Nie pamiętam zupełnie jak mi się to czytało na początku 90-tych - w głowie utkwił mi na pewno reportaż tytułowy i może dlatego kojarzyłem ten tytuł jako w całości poświęcony Ameryce Łacińskiej/Południowej. Tymczasem przecież większość tekstów poświęcona jest Afryce i z tytułem nie ma nic wspólnego.

Tak naprawdę nie tylko nie łączą się ze sobą jakąś chronologią, wydarzeniami, ale i nie stanowią jakiejś spójnej, logicznej całości. Kapuściński połączył teksty z różnych okresów swojej pracy pracy korespondenta, krótkimi komentarzami nazywając to książką, która mogła by powstać, ale nigdy nie powstanie, bo nie ma czasu by spisać wszystkie swoje doświadczenia, przygody, refleksje. Jest więc i o zagrożeniu życia, o doświadczaniu nadziei zmian i goryczy klęski reformatorów, są obserwacje na temat funkcjonowania mechanizmów władzy, jak i obrazki z normalnego życia prostych ludzi. Dużo niestety polityki. Jak pewnie wszyscy zdają sobie sprawę Kapuściński mocno wierzył w socjalizm i stąd wiele jego refleksji na temat przemian w poszczególnych krajach, dziś trochę razi naiwnością i brakiem obiektywizmu. Minęło jednak od powstania tych tekstów tyle lat. Trudno pewnie nawet wskazać kto wtedy potrafił patrzeć na świat bez skażenia swoich reportaży własnym światopoglądem, doświadczeniami. U Kapuścińskiego plusem na pewno jest jego ogromna wrażliwość, zwracanie uwagi nie tylko na politykę, wydarzenia globalne, ale i to jak wygląda perspektywa przeciętnego zjadacza chleba, obojętnie czy jest żołnierzem, chłopem, czy sklepikarzem.

Kurcze. Klasyka. I niby całość chwilami "trąci myszką", nuży, nie znamy przecież wszystkich tych postaci, wydarzenia wydają się już bardzo odległe i mało istotne, ale i tak można znaleźć sporo ciekawych i celnych przemyśleń, np. pokazanie podłoża trudnej sytuacji społeczno-politycznej w Algierii, oblicza i historię apartheidu w RPA albo zabawne obrazki z parlamentu, który obraduje nad alimentami na nieślubne dzieci. Sporo prawdy w tym stwierdzeniu autora - o takich krajach niewiele wiemy, żeby nas nimi zainteresować, musi się wydarzyć tam coś tragicznego, to może na chwilę o nich pomyślimy... Językowo na świetnym poziomie. Naprawdę nie raz można się zachwycić konkretnymi fragmentami. Ktoś z klubowiczów np. znalazł taką perełkę. Piwo musi być. Dużo butelek i dużo szklanek. Kapsle dzwonią o podłogę. Z tych kapsli czarne kociaki robią pasy, którymi owijają sobie biodra. Kociak idzie, a kapsle szeleszczą. Ten szelest ma podniecać. Musi być być jazz. Zachrypłe rocki, zachrypły Armstrong, płyty już tak zdarte, że nie dają melodii, tylko tę chrypkę. Ale bar tańczy. To nic, że wszyscy siedzą. Spójrzcie na nogi, na ramiona, na ręce. Można rozmawiać, kłócić się i flirtować, załatwiać interesy, czytać Biblię albo drzemać. Ciało zawsze tańczy. Brzuch faluje, głowa kołysze się, cały bar będzie się tak kołysać do późnej nocy.